Free Kick: Związkowy detoks piłko-podobny

Minione miesiące bez udziału piłki nożnej w moim życiu to istna katorga, choć dzięki temu mogłem z grubsza odświeżyć historię futbolu, napisać kilka zgrabnych wersetów do książki, nadrobić zaległości ze światowej kinematografii. Pandemia koronawirusa całkowicie storpedowała sport, który powolutku podnosi się z kolan, niczym seryjny morderca opuszczający konfesjonał. W sumie nasi wschodni, białoruscy sąsiedzi bawili się w archeologów na wieżycach ostatniego bastionu zielonych muraw. Kopali.

Gdyby ktokolwiek próbował mi wmówić, że w weekendy 2020 roku będę wyczekiwał meczów BATE Borysów, powiedziałbym temu szanownemu jegomościowi, żeby oddalił się szybkim krokiem w dowolnie obranym kierunku, a ściślej: żeby spierdalał. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Nie ma też tego dobrego, co na złe zadziała, bo przecież – jak to kiedyś gdzieś zasłyszałem, pochylając łeb nad barowym blatem – człowieka złego kościół nie naprawi, ale i dobrego karczma nie popsuje. Wracając do meritum, co to ja? Ach, tak! Białoruska ekstraklasa. Dotychczas Białoruś kojarzyła mi się raczej z tirami transportującymi nielegalne dioksyny na teren naszego kraju albo szmuglowaniem wyrobów spirytusowych oraz tytoniowych, aniżeli z piłkarską euforią. Jakie czasy, taki entuzjazm.

Ten okres wyglądał mniej więcej tak, jakbym znalazł się na oddziale detoksykacyjnym po przedawkowaniu środków futbolowego przekazu telewizyjnego. Wiadomo, kibicowskie napady drgawkowe, stadionowa meksykańska fala zaburzeń snu, nudności spowodowane okropną nudą fanklubu zespołu abstynencyjnego oraz majaczenie impulsywno-kompulsywe, które objawiało się następującymi wrzaskami: „Ja chcę LZS Krynki! Ja chcę Naprzód Świbie! Ja chcę Okęcie Warszawa! Ja chcę Huragan Wiśniówka!”. Otwarcie przyznam, że nazwa ostatniego wymienionego klubu jest najbliższa mojej wątrobie. Wreszcie na obchodzie doktor ordynator Alaksandr Łukaszenka wydał polecenie swoim pracownikom: „Nu szto wy?! Ni puskajcie jaho na cieroźwo. Eta zaszczytnik z Polszi”. Rzeczywiście nie puścili mnie na pustaka, ponieważ władca oddziału nakazał rychłą aplikację preparatu o nazwie BATE. Mocne świństwo, ale jak się nie ma co się lubi, to i Sławomir Peszko nie poleje.

Terapia odwykowa okazała się skuteczna. Przynajmniej, żeby przetrwać paskudne chwile bez futbolowego obłędu. Właściwie do złudzenia przypominało to wesele na trzeźwo. Nabombiony jak indor wujek Stefek przystawia się do dwadzieścia osiem lat młodszej Gośki, czyli żony mojego znajomego. Fałszujący dziadek Igor wyrywa orkiestrze mikrofon, po czym zaczyna prezentować okropne umiejętności wokalne. Stryjenka Zocha stroi fochy na swojego konkubenta, Mireczka, ponieważ ten woli wsuwać następną potężną porcję tajskiego tatara, aniżeli porwać ją do tańca. Mój teść, Jędrek, w ogóle nie zauważył, że pękły mu portki na tyłku, lecz nie poinformuję go o tym przekomicznym fakcie. Tak, jestem mściwy. W końcu facet kibicował Manchesterowi City, gdy angielska drużyna mierzyła się z Groclinem Dyskobolią Grodzisk Wielkopolski w rozgrywkach Pucharu UEFA (jest fanem „The Citizens” do dziś). Natomiast moi kuzynowie – Zdzich, Rysiek oraz Marian – spuścili łomot bogu ducha winnemu kierowcy autokaru. Jako rzekomy powód podali to, że ofiara nabijała się z sukni ślubnej panny młodej, Agaty. Swoją drogą nie musiała nakładać tony mejkapu, ponieważ kreacja i tak z trudem pozwala jej złapać oddech, więc jest bardziej purpurowa niż trzewiki fircyka, którego wzięła dzisiaj za męża. Nawet nie wiem, jak ten wymodelowany piękniś z bródką przeszczepioną od Koziołka Matołka ma na imię. Właśnie. Zebraliśmy się tutaj dla nich, żeby zobaczyć prawdziwą miłość na własne oczęta. Bujda na resorach! Zawitaliśmy na weselisku, aby bawić się kosztem cudzego nieszczęścia. Jeszcze między stołami biegają slalomem te rozwydrzone bachory mojej siostry, Marlenki. Ona im podaje jakiś zmutowany genetycznie PatoVibovit. Wesele na trzeźwo i życie bez piłki nożnej? Wiecie co jest w tym najlepsze? Nic. Dlatego nigdy nie pamiętam powyższych szczegółów.

Sobotnim popołudniem ponownie ruszy Bundesliga i teraz mam dylemat. Oglądać mecze niemieckich rozgrywek, czy zostać przy Białorusi? Najlepiej ugotuję mieszankowy wywar, łącząc dwa składniki. Aha, jakiś czas temu Galaktyczny Futbol zainicjował przedsięwzięcie, którego celem było sporządzenie rankingów popularności klubów z niższych lig. Następnie dotarły do mnie niepokojące wieści, że zestawienia tworzone w pocie czoła przez Grzegorza Sawickiego nie oddają prawdziwego stanu rzeczy. Bo niby trzeba uwzględnić czas działania w mediach społecznościowych albo liczbę mieszkańców miasta, w którym klub rezyduje. Tak, rzeczywiście o kant tyłka potłuc te rankingi. Gregg powinien wziąć jeszcze pod uwagę: ile osób w danym mieście pobiera socjal, kto otrzymuje świadczenie 500+, jak również rozmiary butów poszczególnych zawodników oraz sprawdzić sumiennie, jakie miseczki mają ich partnerki. Dopiero wówczas klasyfikacja odzwierciedlałaby prawdę.

I tak jakoś wróciłem do dzieciństwa, szeroko pojmowanej młodości, kiedy stawałem między słupkami jako finalna linia defensywy drużyn, w których występowałem. Najlepsze sezony to właśnie te za nastolatka, gdy graliśmy na szkolnym, cementowym boisku. Bramki były wówczas przesuwane. Do dziś pamiętam, jak podczas meczów dopuszczaliśmy się aktów szulerstwa, goniąc rezultat. Te kanty nawet przechodziły. Uczestniczyłem z pełną premedytacją w ustawianiu spotkań piłkarskiej ligi osiedlowej, której stawkę stanowiła litrowa butelka Pepsi. Czy żałuję? Tak, żałuję, że nie mogę znowu „przekręcić” rywali.

Tytułem puenty, coś od mojej nieistniejącej żony, która wspierała mnie w trudnych momentach piłkarskiego detoksu. Nieuchronnie zbliżała się data urodzin Laurki. Uprzedzam, że nie znosi wysłuchiwania życzeń, ponieważ twierdzi, że przywodzą jej na myśl zbyt prędko upływające życie. Gdy rozległ się dźwięk dzwonka w telefonie, niechętnie zerknęła na ekran. Nie znała numeru, ale wewnętrzny głos kazał odebrać połączenie. Siedziałem obok niej, obserwując minę oblubienicy kwaśniejszą niż u pięściarza wagi piórkowej, niemiłosiernie spranego przez przeciwnika kategorii ciężkiej. Wyszła na balkon, odebrała.

– Cześć! Składam najlepsze życzenia urodzinowe.

– Nie jestem zainteresowana.

Wróciła nadzwyczaj spokojna, umiejscowiła cztery litery na taborecie przy blacie w jadalni, po czym wlepiła atramentowy wzrok w przestrzeń między mikrofalówką a lodówką. Postanowiłem przerwać zamyślenie, więc zapytałem krótko:

– Kochanie, kto to był?

– Akwizytor – odparła z niekłamaną obojętnością.

Pandemia w żadnym stopniu nie może przeszkodzić akwizytorom. Życzeniowym, rzecz jasna. To jeszcze trochę wyrazów (dezaprobaty) na temat PZPN, ich decyzji odnośnie decyzji, żeby zadecydować w kwestiach podejmowania decyzji. W związku z tym, że jestem w związku z tamtą, nie jestem w stanie wiązać związkowych krawatów, wieszać się na pętli podwiązanej na suficie rozwiązłości, ani zawiązywać kolejnych więzi. Związek piłkarski, jak sama nazwa zwięźle wskazuje, to więzienie Pablo Escobara. Niby uchodzi za zakład o zaostrzonym rygorze, aczkolwiek jednak o przytępionym folklorze. Czas antenowy dobiegł końca, więc kłaniam się czytelnikom. Strzała, mistrzowie!

Mateusz Połuszańczyk

Miejsce na twoją reklamę

Chcesz zareklamować się na portalu z ogromną ilością wyświetleń? Bardzo dobrze trafiłeś!!! To jest miejsce gdzie w dobry sposób pokażesz swoją firmę.

Możliwość komentowania została wyłączona.

Miejsce na twoją reklamę

Chcesz zareklamować się na portalu z ogromną ilością wyświetleń? Bardzo dobrze trafiłeś!!! To jest miejsce gdzie w dobry sposób pokażesz swoją firmę.